wtorek, 30 sierpnia 2011

Kerala - rozlewiska

Stan Kerala to chyba jeden z najbardziej atrakcyjnych miejsc turystycznych w Indiach. Tropikalny klimat, jaki tam panuje oraz towarzyszące mu temperatury nie wydają się być dokuczliwe. Aby popływać po rozlewiskach można wynająć statek za kilkaset złotych za dobę, na którym się znajduje się m. in. sypialnia i własny kucharz. Można pływać dniami i nocami. My niestety nie mieliśmy aż tyle czasu, więc wypożyczyliśmy skromną łódkę na 5 godzin. Te pięć godzin i tak ciągnęło się w nieskończoność. Dużym plusem dla tak małego transportu jest to, że wcisnęliśmy się w najciaśniejsze kanały, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć to, co innym z dużego statku nie było dane. Momentami czułam się jak w dżungli. Inne ptactwo, kwiaty, pełno zieleni, gęsto rosnące palmy i krzewy. Podziwialiśmy piękne widoki, obserwowaliśmy życie ludności. Biedę widać na pierwszy rzut oka. Jedna z kobiet stała po kolana w wodzie piorąc rzeczy. Jak nas zobaczyła opuściła sari, żeby zakryć kolana mocząc materiał. Cóż, taka kultura.

Po około 3 godzinach zdecydowaliśmy się posilić w jednej z restauracji. Zamówiliśmy sobie obiad na liściu banana. Taki jednorazowy talerz to nie lada atrakcja. :) Wszystko co jest dla mnie nowe, inne, muszę spróbować. Trzeba w końcu przywieźć jakieś ciekawe opowieści ze sobą do kraju. :)

Szkoda mi było człowieka, który siedział na tyle naszej łódki i wiosłował przez pięć godzin na słońcu. Pewnie nic fajnego.

Rozlewiska same w sobie robią niezłe wrażenie. Gorąco polecam to miejsce na relaks. Był to jeden z moich celów jadąc do Indii. I zaliczony!

Na pływanie z dojazdem na miejsce zajęło nam praktycznie cały dzień. Wieczorem w hotelu zastanawialiśmy się, gdzie wędrować dalej. Chciałam jechać do Madrasu zobaczyć pola herbaty, ale znajduje się w zbyt dużej odległości od Kochi, a czasu było mało. Kolega przeglądał przewodnik porównując odległość z mapą. Oświadczył, że jedziemy do Munnaru. Tam będę miała te swoje pola herbaty. Hura!


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Kochi

W Kochi byliśmy pod wieczór. Zanim dojechaliśmy autobusem z lotniska do centrum i znaleźliśmy nocleg była już godzina 23:00. Miasto przywitało nas wieczornym chłodem po deszczu.

Z noclegiem nie było problemu, ponieważ hindusi widząc białych z plecakami, podchodzili i pytali czy chcemy taxi bądź pokój.

Po wrzuceniu plecaka do pokoju zaczęłam się po nim rozglądać. Hm... Łazienka niczego sobie. Taka tam, zwykła. Początkowo zastanawiałam się gdzie mam się kąpać skoro nie ma prysznica, ale spostrzegłam wystający ze ściany natrysk. I tyle. Żadnej kabiny, żadnej zasłonki, brodzika. Powiedziałam koledze, żeby zapytał właściciela o szmatę do podłogi. Jakoś dziwne wydawało mi się takie lanie wody po całej łazience - bałam się, że zalejemy tych z dołu. To była pierwsza dla mnie nieco dziwna sytuacja. Takie: "hmmm". :)
Wychodzi z tego, że my, Europejczycy przesadzamy wycierając każdą kroplę z podłogi nie mówiąc już o kałużach, które w naszych oczach nabierają rozmiary powodzi. :)

Oj, jak przyjemnie było się wykąpać i położyć do łóżka. :) Marzyłam o tym dwie doby.

Rano, gdzieś około 9:00 obudziło mnie dziwne plaskanie zza okna. Wyjrzałam na zewnątrz sprawdzić co wydaje takie dźwięki. Właściciel, młody chłopak, robił pranie. :)
Hindusi mają bardzo ciekawy sposób prania.  Prana tkaninę moczą, mydlą, trą, polewają, uderzają o kamień, znowu polewają i tak w kółko dopóki nie uznają je za czyste. Nagrałam to zdarzenie na kamerę.

Słoneczko przyjemnie świeciło, więc aż rwaliśmy się na spacerowanie po tym słońcu. W południe było gdzieś około 30st.C, może trochę ponad. Czytałam w przewodniku czy gdzieś na jednej ze stron www, że trzeba koniecznie spróbować potraw z tak zwanej garkuchni. Usiedliśmy, więc przy pierwszej napotkanej i zamówiliśmy coś do jedzenia. Co to było do dziś się tylko domyślamy. :) Coś jakby soja w czarnym sosie. Pikantne. Do tego placek, który robi za pieczywo.

Spacerowaliśmy, zwiedzaliśmy. Próbowaliśmy różnych potraw. Odkryłam czipsy bananowe... Wyśmienite. Jest to jedna z rzeczy, które będę ze smakiem wspominać. :) Chciałam przywieźć trochę do domu, do Polski, ale je zżarłam. :) Najlepsze są ponoć tylko w Kochi.

Następne dni intensywnie zwiedzaliśmy okolice – te dalsze i te bliższe. Wynajęliśmy tuk tuka za jakieś śmieszne pieniądze. Pan nas obwiózł po najważniejszych zabytkach. Najbardziej chyba zapamiętałam chińskie sieci. Jechaliśmy autobusem bez szyb - kolejna atrakcja. Przedostaliśmy się na wyspę, żeby, choć chwilę pobyć nad morzem. Rikszarz zawiózł nas do Spice Market - to po prostu coś na wzór hurtowni przypraw. Przeróżne przyprawy w wielkich workach. Mam wątpliwości czy choć połowę z nich znam. Za to zapach... cudowny. Kompletna mieszanina wszystkiego. Nie da się opisać jak był wspaniały. Trzeba to samemu poczuć. Szkoda, że nie można zapachu zamknąć do słoika.

Momentem chyba najbardziej chwytającym za serce była sytuacja, gdy rikszarz zawiózł nas pod jeden ze sklepów prosząc, abyśmy weszli. Opieraliśmy się, bo nie mieliśmy zamiaru wydawać więcej pieniędzy. Ale gdy powiedział, że nie musimy nic kupować. Mamy tylko wejść. On za to dostanie paczkę ryżu. Do tego złożył ręce jak do modlitwy i te jego "please, please, please" zwaliło nas na kolana. Weszliśmy. Sklep jak na Indie bardzo ekskluzywny, klimatyzowany. Sprzedawca przypominający Mario Brosa zaproponował herbatę. Wypiliśmy. Strasznie mi nie smakowała. Z jakąś przyprawą. Dziś wiem, że była z kardamonem i jest moja ulubioną. :)

Spacerując wieczorem po mieście podziwialiśmy plątaninę niekończących się metrów kabli pozawijanych przy słupach energetycznych jakiegoś szalonego elektryka. :)

Hindusi z sympatią się odnoszą do białych. Dzieci podbiegają i proszą, żeby im zrobić fotkę z nami. Śmieszne jest to, że to na naszych aparatach zostają te zdjęcia. Ale mają z tego wiele radochy.

Z rzeczy tych niefajnych w Indiach to śmieci. Wszędzie śmieci rzucone gdzie popadnie. Może kiedyś się to zmieni, ale pewnie nie prędko. No i sprawa kolejna: bieda, żebractwo.

Niedaleko Kochi są przepiękne rozlewiska Kerali. To był jeden z moich celów jadąc do Indii więc trzeba było je zobaczyć. Więc plan na następny dzień to:  Rozlewiska Kerali





Delhi - "przelotem"

Ludzie mówią, że w Indiach śmierdzi, a hindusi to brudasy. Stojąc na olbrzymim lotnisku nie czułam żadnego smrodu. Czasami zawiało ledwie wyczuwalną stęchlizną. Ale przy tamtejszym klimacie i wilgotności powietrza myślę, że to nic dziwnego. A że mam bardzo dobry węch pewnie 95% ludzi w ogóle tego nie czuje.

Odebraliśmy bagaże, pospacerowaliśmy po lotnisku i trochę rozejrzeliśmy się na zewnątrz zastanawiając się co robimy dalej. Na ulicach przemieszczała się masa samochodów mimo środka nocy robiąc straszny hałas klaksonami. Czy oni tak fatalnie jeżdżą, że każdy na każdego trąbi?

Spacerując widziałam jak się na przyglądają tubylcy.

Wymyśliliśmy, że polecimy na sam dół Indii. Do Kochi. A że mieliśmy tylko trzy tygodnie na zwiedzanie, a odległość była duża, postanowiliśmy lecieć tam samolotem. Plan był taki, że później będziemy zwiedzać Indie przemieszczając się z miasta do miasta ku górze do Delhi.
Wybraliśmy nasze pierwsze pieniądze i kupiliśmy bilety na lot do Kochi.
Lotnisko olbrzymie. Podobało mi się chodzenie po "przyspieszaczach". Na pierwszy rzut oka uderzyło mnie to, że każdy centymetr lotniska jest pokryty dywanem.

Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że w Delhi była gęsta mgła, przez co nasz samolot był opóźniony o 4 godziny. Myślałam, że się wścieknę. Po dwóch dobach bez snu byłam tak zmęczona, że snułam się po lotnisku ze spuszczoną głową z ciężkim plecakiem na ramionach. O niczym innym nie marzyłam jak o położeniu się spać, gdy nagle... wypatrzyłam rzędy leżanek. Za wiele nie myślałam. Powiedziałam, że może się dziać, co chce ja idę spać. Leżanki nie były zbyt wygodne dla pozycji embrionalnej. Przykryłam się kurtką i zasnęłam. Po jakiejś godzinie obudził mnie mały biały samochodzik, którym jeździła obsługa lotniska. Drugi raz nie udało mi się zasnąć. 

Siedzieliśmy na ławkach w oczekiwaniu na odlot. Widziałam, że patrzy się na nas jakiś białas. Czułam, że nas zaczepi. Zagadnął jak się mijaliśmy. Andreas – Austriak. I tak polecieliśmy razem  do Kochi.

Indie - wstęp do podróży

Ten wyjazd długo planowaliśmy. Nie mogliśmy się ostatecznie dogadać co do daty wyjazdu i powrotu. Szukaliśmy również jakiegoś lotu za rozsądne pieniądze. Zwykle cena wahała się od 2000 do 2500zł. W końcu znalazł się wylot z Pragi za 1848,50zł w obie strony. Data wylotu ustalona na 21 lutego do 15 marca. Termin był idealny – na przełomie dwóch miesięcy. Tak jak chciałam.
Trzeba było zaszczepić się na 7 różnych bakterii. Załatwić wizę. Zrobić spis rzeczy, które należało ze sobą zabrać.
Tak się nie mogłam już doczekać wyjazdu, że czas mi się wlókł w pracy niemiłosiernie. Jakoś do końca trudno było mi uwierzyć, że polecę na inny kontynent. Do Indii.

W końcu nadszedł dzień wylotu.
Ja oczywiście podeszłam do tego lajtowo. Zamiast siedzieć w domu i się pakować, przyszłam do pracy na popołudniu, żeby odpracować 4 zaległe godziny. Znajomi stukali się palcem w głowę. :)
Wylot mieliśmy 21 lutego o godzinie 8:55 z Pragi. Już o 2:00 wyjechaliśmy z domu. Gdzieś po około czterech godzinach byliśmy na lotnisku. Było nieco jeszcze za wcześnie na zdanie bagażu więc wypiliśmy po kawie czekając na odprawę.

Z Pragi do Kijowa wylecieliśmy zgodnie z planem. Na miejscu byliśmy o 11:55. Tam kilka godzin błąkania się po lotnisku do 17:15 ich czasu. Mróz był duży. My, białasy ubrani w ciepłą odzież odróżnialiśmy się od ciemnoskórych, którzy dreptali w japonkach i cieniutkich, przewiewnych strojach. To był taki przedsmak tego co miało nastąpić.
W Delhi byliśmy o godzinie 2:55 nad ranem czasu indyjskiego.
Lecąc kilka godzin wielkim samolotem zamiast się zdrzemnąć i nadrobić straty, siedziałam z szeroko otwartymi oczami obserwując niezmęczenie wielki monitor, na którym były wyświetlane informacje o pogodzie, wysokości, czasie itp. Spać mi się nie chciało. Już nie mogłam się doczekać kiedy moja stopa stanie na innym kontynencie. :)
-----------------------------------

Zaleca się szczepienia na:
Wirusowe zapalenie wątroby A
Wirusowe zapalenie wątroby B
(inaczej żółtaczka A i B - pokarmowa)
meningokokowe zapalenia opon mózgowych
polio
tężec
błonica
dur brzuszny
malaria - na to nie ma szczepionki, są tabletki. Ja sobie odpuściłam. I nadal żyję. :)


wtorek, 16 sierpnia 2011

Jaskyniě na Pomezí

Wykupiliśmy bilet dla grupy polskiej. Za wstęp zapłaciliśmy 20zł. za osobę. Można jak najbardziej płacić w koronach. My ich nie mieliśmy. Dali nam przewodniczkę, która umiała tyle polskiego co ja arabskiego. :)
Jaskinia jak wiele innych tego typu. Można zobaczyć standardowo stalaktyty, stalagmity, przejść się po części jaskini na piechotę z przewodnikiem wysłuchując opowieści oraz zobaczyć różne ciekawe formy typu: jeziorka, pola ryżowe itp.
W środku jest diabelsko zimno. Na zewnatrz było jakoś +20st.C. W jaskini 7,4st.C. Marzliśmy. Miło było wyjść po 40 minutach na ciepłe popołudniowe słońce....
....kryjące się za chmurami. ;)

Szkoda, że tak szybko zleciał nasz wspólny wypad. Ale było miło. Oczywiście wszyscy wracali znad jezior do swoich domów i były korki na drogach. Czego oczywiście nie przewidzieliśmy. Tacy już beztroscy jesteśmy. :) Oczywiście pociąg sobie pojechał 0,5hrs wcześniej.
Stojąc przy kasie biletowej PKP słyszałam, że na stację wjeżdża mój pociąg. Nie chciało mi się już na niego biec z wywieszonym jęzorem więc go sobie go darowałam i zmieniłam bilet na następny.
Rozmawialiśmy, gdy zapowiedziano mój odjazd. Usłyszałam tylko, że do Wrocławia więc w te pędy pożegnałam się ze znajomymi i zaczęłam bieg na peron. Koleżanka za mną zaczęła krzyczeć, że jest opóźniony. Tego już nie słyszałam. :) Zabawnie się złożyło, bo miałyśmy prawie o jednej godzinie pociągi mimo, że w dwóch różnych kierunkach. Potem dwa razy zapowiadano ich opóźnienie o tyle samo minut. Na końcu wreszcie, że wjeżdża mój i za moment Kasi. :) Także de facto odjechałyśmy prawie razem. :)

Odwiedź galerię zdjęć. 

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Jesenik

Rynek, fontanna na środku placu, budynki, kilka fotek. Nic szczególnego. Nic charakterystycznego. Fakt. Szybkie zwiedzanie i jazda do jaskini zwanej "Jaskyniě na Pomezí".
Byłam, widziałam, zaliczyłam. To tyle. ;)

Odwiedź galerię zdjęć.

Kawa w Zlaté Hory i Kopalnia złota

Ten dzień był ostatnim naszej trzydniowej wycieczki. Z rana wylądowaliśmy w czeskim mieście zwanym Zlaté Hory. Standardowo poranny relaksik przy kawie w jednej z tamtejszych restauracji. Naszym kolejnym celem była kopalnia złota.
Kopalnia nie wygląda jak zwykła kopalnia. Stoją wiatraki napędzane wodą. Z przewodnikiem można zobaczyć wiatraki od wewnątrz i posłuchać jak kiedyś odbywało się wydobywanie, oczyszczanie i oddzielanie złota z ziemi. Ja to wszystko przegapiłam bo wciągnęło mnie fotografowanie. Wlazłam na gorę, gdzie ponoć można było wejść tylko z przewodnikiem. Niestety, pan był nieugięty i kazał zapłacić 4zł. za "zwiedzanie". Płacąc utyskiwałam, że muszę płacić za nic, ponieważ nie słyszałam ani słowa z jego opowieści i nie byłam w środku w wiatrakach. Pan ugiął się na tyle, że opowiedział pokrótce od nowa dla nas/mnie historię, pokazał pozyskane złoto znajdujące się w próbówce. Nawet dał unieść sztabkę złota, żeby zobaczyć jak bardzo może być ciężki taki mały klocek. Ponoć nie było to prawdziwe złoto tylko inny metal pomalowany na kolor złoty. Miało to odzwierciedlać wielkość i wagę prawdziwego złota. Byłam zadowolona bo nie zapłaciłam za nic. :)
A! O mały włos bym zapomniała napisać, że bawiłam się w "poszukiwacza" złota. Można było wziąć do ręki okrągły talerz, nabrać na niego piasku i płucząc wypatrywać cennego metalu. Coś tam błyszczącego wynalazłam w tych kamykach, ale czy to złoto? Szczerze wątpię. E tam. Liczy się zabawa. :)

Kolejny cel: Jesenik

Odwiedź galerię zdjęć.

Złoty Stok i kopalnia złota

Następnego dnia wybraliśmy się do Złotego Stoku do Kopalni złota. Na miejscu chcieliśmy wykupić pakiet zwiedzania kopalni wraz ze spływem podziemnym łodzią, ale ze względu na duże zainteresowanie – długi weekend – trzeba było dokonać wcześniejszej rezerwacji telefonicznej więc zakupiliśmy bilet tylko na trasę pieszą.
Płukanie złota sobie darowaliśmy bo mieliśmy zaledwie kilka minut do startu, poza tym nie wydawało mi się to nic szczególnie ciekawego. Za tą przyjemność trzeba było zapłacić, chyba z 6zł – o ile mnie pamięć nie myli.
Na początku trasy można spotkać siedzącego gnoma oraz alchemika stojącego za stołem, na którym leżą jego specyfiki. W sztolni można zobaczyć ponoć jedyny podziemny wodospad. W tym miejscu jest dość ciemno, a wodę oświetlają czerwonym światłem – niezbyt ciekawy pomysł. Sam wodospad nie jest duży i patrzy się na niego z boku.
Idąc dalej, przechodzi się przez tak zwany „chodnik śmierci”, na który należy wejść po dość stromych, metalowych schodach – historii jego nazwy nie zdradzę. :) Dla mnie bardziej śmiercionośne były owe schody. :) Na koniec wywożą turystów czerwonym tramwajem na zewnątrz.
Zwiedzanie odbywa się w dość wesołej atmosferze, za którą można podziękować przewodnikowi, który w ciekawy aczkolwiek żartobliwy sposób snuje swoją opowieść.

Następny nasz kierunek tego dnia to: Paczków i jezioro Paczkowskie. Ale o tym w następnym poście.

Złoty Stok jest na Dolnym Śląsku. Bardzo łatwo tam dojechać kierując się na Paczków.

Miasto oferuje również park linowy, wspinaczkę alpinistyczną, zjazd na linie. Za to ostatnie życzą sobie 50zł. za zjazd na odcinku 15 metrowym. Ech… przesadnie drogo jak na tak krótki odcinek.

Kopalnia jest czynna latem codziennie w godzinach 9:00 – 18:00. Cena biletu 15zł. za osobę dorosłą.

Do takich miejsc zalecam brać ciepłą odzież pomimo panujących upałów na zewnątrz.

Odwiedź galerię zdjęć. 

Głuchołazy

Cóż... za wiele nie napiszę o tym mieście, ponieważ miasto nie było w planie naszego zwiedzania. Leżało na trasie naszej wycieczki. Głupio było go nie zobaczyć choćby przez chwilę. Pokręciliśmy się standardowo tu i tam, potem w samochód i w drogę do Czech.

Odwiedź galerię zdjęć. 

Otmuchów i jez. otmuchowskie

Miasto Otmuchów to kolejna mała dziura. :) Jezioro spore, ale dalej od Nysy niż jezioro Nyskie. Weszliśmy na punkt widokowy, pstryknęliśmy kilka fotek na pamiątkę, pokręciliśmy się i pojechaliśmy nad następne jezioro - Paczkowskie.

Odwiedź galerię zdjęć. 

Paczków i jez. Paczkowskie oraz wieża widokowa

Po kopalni złota w Złotym Stoku udaliśmy się na zwiedzenie Paczkowa. Jest to naprawdę malutka mieścina. Ma niecałe 8tys. mieszkańców (sprawdziłam w internecie :) ).
Usiedliśmy przy stoliku pod parasolem lokalnej cukierni. Ja zamówiłam sobie kawę i ciastko. Było smaczne, ale się przesłodziłam... Potem wlokłam się za znajomymi i utyskiwałam, że mnie mdli. haha
Wdrapaliśmy się na wieżę skąd można było zobaczyć z lotu ptaka całe miasto i jego okolice. Obejrzeliśmy jeszcze kilka zabytków, które oferuje miasto i udaliśmy w podróż powrotną do Nysy. Po drodze oczywiście zahaczając o jezioro Paczkowskie. Jakże można było by opuścić coś takiego. :) Jezioro jest dość spore, ale nikt tego dnia tam nie pływał. Ludzi było mało. Prawdopodobnie ze względu na już dość późną porę dnia. Większość to wędkarze. Dookoła jeziora jest zbudowany wielki wał, na który trzeba wejść po schodach.  Kilka pamiątkowych fotek i heja w drogę tym razem nad jezioro Nyskie.
Znajomi się kąpali w jeziorze - ja, gapa, nie wzięłam stroju kąpielowego więc siedziałam chwilę na pasku i pilnowałam dobytku. Chwilę, bo może po 10 minutach wybiegli nagle z wody szybko zbierając rzeczy, mówiąc, że za 10 minut odpływa statek. Cóż, nawet nie miałam kiedy się zastanowić czy w ogóle chce płynąć tym statkiem. Zanim się obejrzałam, trzymałam w ręku paragon zakupu biletów w dłoni i kierowałam się w stronę trapu. Pływanie zawsze jest dla mnie nieco nudne. Porobiłam kilka zdjęć, pooglądałam otaczający nas pejzaż, a resztę rejsu przegadałam ze znajomymi. Na lądzie usiedliśmy na tarasie lokalnej restauracji zjadając frytki. Byliśmy wygłodniali więc po drodze zaparkowaliśmy przy przydrożnej restauracji. Ofertę mieli baardzo bogatą, mianowicie oferowano gyrosa z frytkami i surówką. To ich całe menu. :) Kolega jest na diecie więc nie było to jedzenie dla niego. Postanowił zamówić sobie herbatkę ziołową. Ale się zdziwił, jak pani powiedziała, że herbaty nie maja w ogóle. Obiad kosztował nas 13zł. Ciężko było nam się nim najeść. Woleliśmy zrobić zapasy w Kauflandzie znajdującego się nieopodal naszego ośrodka.
Od razu po powrocie do "domu" rozpaliliśmy grilla. Siedzieliśmy do późna rozmawiając, sącząc piwo i zajadając kiełbaski. :)

Odwiedź galerię zdjęć. 

Zamek w Mosznej


Zamek w Mosznej jest, jak można przeczytać w Internecie, jednym z  najpiękniejszych zamków w Polsce. W rzeczywistości jest mniejszy niż na zdjęciach. Robi wrażenie – to trzeba przyznać. Jest taki… niepolski. :) Patrząc na niego mam wrażenie jakby on stał w Szkocji czy Anglii.
Leży koło Opola. Dojazd jest tam dość prosty. Ale i tak najlepiej z GPSem.

To moja druga wizyta w tym miejscu. Wcześniej byłam na plenerze fotograficznym więc miałam nie tylko możliwość oglądania go z zewnątrz ale i wewnątrz. Do zamku przybudowana jest oranżeria. W pobliżu znajduje się stadnina koni.

Na stronie zamku można przeczytać:
Wstęp na teren pałacowo parkowy: bilet ulgowy 3 zł; bilet normalny 5 zł
Zwiedzanie zamku z przewodnikiem: bilet ulgowy 5 zł; bilet normalny 8 zł

Nikt przy wejściu do parku nie kazał płacić za wstęp, także tych informacji nie potwierdzę. Natomiast zwiedzanie jest w godzinach 14:00 i 15:00 w dni robocze oraz w dni świąteczne 14:00, 15:00 i 16:00.
Nie napalałabym się na zwiedzanie wnętrza. Skromnie urządzone. Jak na mój gust - pusto.

W drodze powrotnej oczywiście trzeba było zobaczyć jezioro Nyskie. I muszę przyznać, że robi wrażenie. Koło jeziora można rozłożyć namiot a obok postawić samochód, zrobić grilla. Są też domki i pokoje do wynajęcia. W szczycie latem jest to pewnie problem. My nie znaleźliśmy żadnego lokum od zaraz przy jeziorze. Tego można było się spodziewać: woda, słońce, lato, długi weekend. W bagażniku postawiliśmy laptopa z dostępem do Internetu i szukaliśmy wolnych pokoi. Śmiałam się, że stoimy we trójkę i patrzymy wgłąb bagażnika jak policjanci z CSI w momencie przesyłania odcisków palców podejrzanych do biura. Hehe
Znaleźliśmy wolne pokoje w Młodzieżowym Ośrodku w Nysie. W drodze zrobiliśmy zakupy na kolację w Biedronce i pojechaliśmy na nocleg.

Młodzieżowy Ośrodek ma pokoje 2, 3 i 4 osobowe. Za jedną noc w pokoju 4os. zapłaciliśmy zaledwie 25zł./os. W pokoju prócz standardowych mebli jest też telewizor. Na parterze do dyspozycji wyposażona dość dobrze kuchnia. Mnie ucieszyła mikrofala, z której i tak nie skorzystałam. :) Na piętrze WC i łazienka. Na terenie ośrodka stoi pokaźnych rozmiarów grill zrobiony z wielkiego kwietnika, na który obniża się okrągłą kratę za pomocą korbki. Dość ciekawie pomyślane. Obok grilla jest odgrodzona drewnianym parawanem część posesji, gdzie można spokojnie zjeść i uniknąć ciekawskich spojrzeń przechodniów. Wielkim minusem jest to, że kilkadziesiąt metrów dalej są tory kolejowe. Pechowo dostaliśmy pokój w widokiem na tory. :) Najgorzej było rano. Proponuje prosić pokój od drugiej strony, aby uniknąć hałasu.

Odwiedź galerię zdjęć. 

NYSA - muzeum, wystawa fotografii, czarownice oraz jez. Nyskie

Tak. To był dobry weekend. Spędzony jak zawsze ciekawie i bezstresowo.

W piątek pracę skończyłam późno, bo o 23:00 więc po przyjściu do domu zjadłam kolację i na szybkiego wrzuciłam kilka rzeczy plus kosmetyki do torby podróżnej. Jak się później okazało, miałam za mało bluzek przez co musiałam sobie przeprać jedną, aby mieć w czym chodzić. Nie wzięłam również piżamy, szczoteczki do zębów i klapek do przemieszczania się po pokoju. Nie wiem jak ja się spakowałam...
Ale dałam radę. :)

Z domu wyjechałam wcześnie rano. Pociąg miałam o 7:52. Dojechałam do Brzegu, gdzie spotkałam się z koleżanką Kasią z Gliwic i Robertem, który obecnie pracuje w Kępnie. Zapakowałyśmy się do samochodu naszego kolegi i heja w drogę. Cóż wtedy jeszcze myślałam, że spędzimy całe trzy dni zwiedzając Nysę.
Na miejscu przywitał nas deszcz. Pojechaliśmy do rynku napić się kawy w jednej z restauracji i przeczekać brzydką pogodę. Pokręciliśmy się po rynku, porobiliśmy trochę pamiątkowych zdjęć. W informacji turystycznej polecono nam Muzeum Nyskie, gdzie można było zobaczyć wystawę fotografii,  wystawę Nic nad zdrowie...” - higiena i zdrowie w przeszłości oraz "procesy czarownic".

Muzeum czynne jest w soboty do 15:00, a wstęp darmowy. Szatnia też (o ile w ogóle jest płatna). :)

Z informacji podawanych na stronie UM Nysa ma wiele atrakcji wartych zobaczenia. Wcześniej pokręciliśmy się po mieście oglądając zabytki leżące nieopodal rynku. Następnie ustaliliśmy, że udamy się do jednego z największych fortów leżących nad rzeką. Gdyby nie mapa pozyskana w informacji turystycznej i dokładne kalkulacje przeszlibyśmy obok niego. Dojście do bramy może jest lepsze niż my wybraliśmy - tego nie wiem. Przedzieraliśmy się przez łąkę pełną pokrzyw. Ludzie tam pracujący potwierdzili, że szukane przez nas miejsce to właśnie to, ale zabytek jest w tej chwili remontowany i nie ma niestety wstępu. Polecili zatem jeden z najładniejszych z całego kompleksu, który znajduje się nieopodal - w parku.
Po około kwadransie naszym oczom ukazała się nieciekawa twierdza. Weszliśmy po schodach na samą górę. Skoro ten był najciekawszy to jak wyglądają inne? Zdegustowani zrezygnowaliśmy z zamiaru obejrzenia kolejnych fortów. Pojechaliśmy do Mosznej zobaczyć zamek.

piątek, 12 sierpnia 2011

Drezno

Miasto we wschodnich Niemczech, położone nad rzeką Łabą. Jest przepięknym, starym miastem, które warto odwiedzić.

Na początku nadmienię, że wyznaję zasadę typu: szkoda czasu na zwiedzanie dwa razy tego samego punktu na mapie skoro świat oferuje tyle ciekawych i pięknych miejsc. :)

To już moja druga wycieczka do tego miasta. Pierwszym razem latem, drugim zimą.

PTTK organizowało autokarową wycieczkę jednodniową na jarmark świąteczny do Drezna. Trochę kręciłam nosem, ale o tej porze roku nie ma za wiele okazji do podróżowania no i zawsze chciałam zobaczyć jak to jest na takim jarmarku więc pokusiłam się na ten wyjazd.

Wyjechaliśmy z samego rana, kiedy na dworze było jeszcze ciemno. Jechaliśmy ze cztery - pięć godzin. W Dreźnie panowała nieprzyjemna pogoda. Zimno, śnieg się topił, była chlapa i padał deszcz. Miasto straciło na swoim uroku. Zwiedzaliśmy najważniejsze zabytki miasta z przewodniczką, która jak się później okazało nie znała języka niemieckiego i nie dawała sobie rady z rozminą pieniędzy tak, aby oddać ludziom resztę z biletów. 
Podzieliłyśmy się na dwie grupy. Ja zostałam z koleżanką Olą - chciałyśmy zobaczyć skarbiec Grünes Gewölbe, a Ilona z mamą poszły do Galerii Obrazów Starych Mistrzów. A że trudno nam było się potem odnaleźć każdy na swoją rękę spędzał czas wolny.
Poszłyśmy na jarmark pooglądać co oferują poszczególne stragany. Postanowiłam spróbować grzańca. Wino było wyborne, szkoda tylko, że takie drogie i podane w przeciekającym kubku. :) I bułeczki w środku do wyboru albo z kiełbaską albo z pieczarkami. Mniam mniam. Warte grzechu. :)

Ogólnie czas spędzony był dość ciekawie. Ale wiem jedno, żadnych więcej jarmarków! No! Chyba, że w krajach południowych. ;)

Odwiedź galerię zdjęć.  



wtorek, 9 sierpnia 2011

Gardzień (wzgórze)

Wracając ze Szczelińca Wielkiego nie mogłyśmy odpuścić sobie zwiedzenia kolejnej góry należącej do Korony Sudetów- czyli Gardzienia. Niestety nie było możliwości wejścia na szczyt, ponieważ w chwili obecnej znajduje się tam kopalnia melafiru. Teren jest ogrodzony i niedostępny dla przypadkowych turystów, takich jak my:)
Po krótkiej rozmowie ze strażnikiem tego obiektu dowiedziałyśmy się, że niedługo góra ta przestanie istnieć bo planowane jest dalsze pozyskiwanie surowca. Ponoć mieszkańcy pobliskiej wsi Tłumaczów nie są zadowoleni z istnienia tej kopalni, ponieważ do powietrza dostaje się wiele zanieczyszczeń i pyłów.
Zdjęcia w pobliżu Gardzienia mamy z oddali, bo przy ogrodzeniu kopalni. Wielka szkoda, że nie można podziwiać widoków ze szczytu.

Odwiedź galerię zdjęć. 

Jagodna (szczyt)

Jagodna należy do Korony Sudetów Polskich. Jej wysokość to 977m. n.p.m. Jagodna leży w Górach Bystrzyckich. Po dotarciu na szczyt niezbyt wymagającego Sikornika przyszedł czas i na Jagodną. Zaparkowałyśmy auto w Rudawie i stamtąd leśnymi drogami i po wertepach wchodziłyśmy na szczyt. Pogoda tego dnia nie dopisała- była mżawka, po chwili wchodzenia na szczyt już miałyśmy przemoczone buty. Samo dojście jest dość trudne, ponieważ nie prowadzi tamtędy żaden szlak. Na szczęście wzięłyśmy ze sobą GPS i na podstawie współrzędnych jakoś dotarłyśmy. To nie był koniec przygód, w trakcie powrotu spotkałyśmy na szlaku podróżnych, którzy wskazali nam "krótszą" drogę. Niestety, jak się okazało prowadziła ona kilka kilometrów przez las i to błotnistą drogą, przeznaczoną chyba na rozbudowę. W końcu dojrzałyśmy światło słońca na polanie i słychać już było szum przejeżdżających pobliską drogą aut. W końcu ślady cywilizacji:D Po dotarciu do auta postanowiłyśmy nieco czasu poświęcić na odpoczynek, więc podjechałyśmy kilkaset metrów nad zbiornik wodny w Rudawie, gdzie ległyśmy się na pomoście i w końcu można było wypocząć po tej długiej podróży. :)

Odwiedź galerię zdjęć.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Szczeliniec Wielki

Najwyższy szczyt w Górach Stołowych - 919 m n.p.m. Należy do Korony Sudetów Polskich.
Po dłuuugich przygotowaniach- wyjazd z W-cha około godź 13!- w końcu wyruszyłyśmy. Samo wejście na Szczeliniec niezbyt forsowne, dość krótka droga, część trzeba pokonać po kamiennych schodach. Na górze znajduje się schronisko PTTK, gdzie można coś przekąsić. Na drodze zwiedzania znajduje się kilka punktów widokowych, skąd rozciąga się widok m.in. na masyw Śnieżnika i jezioro w Radkowie.
Już będąc z powrotem na dole nie mogłyśmy odpuścić sobie małego odpoczynku nad jeziorem radkowskim:) Tym bardziej przy tamtejszych pięknych widokach i dobrej pogodzie. W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się jeszcze przy kolejnej górze w Koronie Sudetów- Gardzieniu. Ale o tym już osobny wpis...

Odwiedź galerię zdjęć.

Szczyt Sikornik

Umówiłyśmy się na godzinę 6:30 rano. Oczywiście wyjechałyśmy o 7:30 bo nie mogłyśmy się wygrzebać. Na dodatek musiałyśmy się wracać do domu po Ilony książeczkę PTTK. :)

Szczyt Sikornik leży w Sudetach Środkowych. Należy do Korony Sudetów Polskich. Jest najwyższym szczytem w Kotlinie Kłodzkiej. Ma 550 m n.p.m. Na Sikornik wchodzi się od strony Międzylesia. Szłyśmy przez łąki i pola żyta tylko po to, żeby w efekcie końcowym zrobić sobie zdjęcie na rozdrożu. Niestety, kolejna góra, która nie rekompensuje wspinaczki żadnym widokiem. Na szczęście nie jest wysoka i nie wymagało to od nas nadludzkiej siły. Według wcześniejszych ustaleń pojechałyśmy zdobyć następną górę o nazwie Jagodna.

Odwiedź galerię zdjęć.