Wysiedliśmy w Żmerynce z pociągu
międzynarodowego. Nic tam nie ma w
obrębie dworca kolejowego. Kupiliśmy bilet na pociąg podmiejski do
Chmielnickiego i szwendaliśmy się trochę. Jadąc tym pociągiem kupiliśmy z
Robertem na pół kiełbasę od jakiejś handlarki. Byliśmy nieziemsko głodni. I to
był błąd. Ból brzucha był nieznośny i nie zwiastował nic dobrego. Przeczyściło
nas przeokrutnie. Na szczęście tylko raz, ale z to porządnie. Ech… Kręciło się
tam mnóstwo handlarzy. Od innego kupiłam liście z czarnej borówki na herbatę i lawendę.
Pachnie sobie dzisiaj w szufladzie.
W Chmielnickim przesiedliśmy się
do marszrutki jadącą do Tarnopola. Tarnopol był ostatnim naszym celem. Leży na
Ukrainie. Spacerowaliśmy po centrum i nad jeziorem. Przyjemne miasto. Z Tarnopola
wsiedliśmy w kolejny pociąg do Lwowa, potem z Lwowa marszrutką do Szehini. Standardowo
przejście na piechotę przez granicę. Potem taksówką do Przemyśla, pociągiem do
Krakowa i autokarem do Wrocka i do domu. Najeździliśmy się bardzo dużo i wszystkim
możliwym transportem.
Szkoda, że mieliśmy tak mało
czasu na zwiedzanie. Ale i tak warto było.