poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Kochi

W Kochi byliśmy pod wieczór. Zanim dojechaliśmy autobusem z lotniska do centrum i znaleźliśmy nocleg była już godzina 23:00. Miasto przywitało nas wieczornym chłodem po deszczu.

Z noclegiem nie było problemu, ponieważ hindusi widząc białych z plecakami, podchodzili i pytali czy chcemy taxi bądź pokój.

Po wrzuceniu plecaka do pokoju zaczęłam się po nim rozglądać. Hm... Łazienka niczego sobie. Taka tam, zwykła. Początkowo zastanawiałam się gdzie mam się kąpać skoro nie ma prysznica, ale spostrzegłam wystający ze ściany natrysk. I tyle. Żadnej kabiny, żadnej zasłonki, brodzika. Powiedziałam koledze, żeby zapytał właściciela o szmatę do podłogi. Jakoś dziwne wydawało mi się takie lanie wody po całej łazience - bałam się, że zalejemy tych z dołu. To była pierwsza dla mnie nieco dziwna sytuacja. Takie: "hmmm". :)
Wychodzi z tego, że my, Europejczycy przesadzamy wycierając każdą kroplę z podłogi nie mówiąc już o kałużach, które w naszych oczach nabierają rozmiary powodzi. :)

Oj, jak przyjemnie było się wykąpać i położyć do łóżka. :) Marzyłam o tym dwie doby.

Rano, gdzieś około 9:00 obudziło mnie dziwne plaskanie zza okna. Wyjrzałam na zewnątrz sprawdzić co wydaje takie dźwięki. Właściciel, młody chłopak, robił pranie. :)
Hindusi mają bardzo ciekawy sposób prania.  Prana tkaninę moczą, mydlą, trą, polewają, uderzają o kamień, znowu polewają i tak w kółko dopóki nie uznają je za czyste. Nagrałam to zdarzenie na kamerę.

Słoneczko przyjemnie świeciło, więc aż rwaliśmy się na spacerowanie po tym słońcu. W południe było gdzieś około 30st.C, może trochę ponad. Czytałam w przewodniku czy gdzieś na jednej ze stron www, że trzeba koniecznie spróbować potraw z tak zwanej garkuchni. Usiedliśmy, więc przy pierwszej napotkanej i zamówiliśmy coś do jedzenia. Co to było do dziś się tylko domyślamy. :) Coś jakby soja w czarnym sosie. Pikantne. Do tego placek, który robi za pieczywo.

Spacerowaliśmy, zwiedzaliśmy. Próbowaliśmy różnych potraw. Odkryłam czipsy bananowe... Wyśmienite. Jest to jedna z rzeczy, które będę ze smakiem wspominać. :) Chciałam przywieźć trochę do domu, do Polski, ale je zżarłam. :) Najlepsze są ponoć tylko w Kochi.

Następne dni intensywnie zwiedzaliśmy okolice – te dalsze i te bliższe. Wynajęliśmy tuk tuka za jakieś śmieszne pieniądze. Pan nas obwiózł po najważniejszych zabytkach. Najbardziej chyba zapamiętałam chińskie sieci. Jechaliśmy autobusem bez szyb - kolejna atrakcja. Przedostaliśmy się na wyspę, żeby, choć chwilę pobyć nad morzem. Rikszarz zawiózł nas do Spice Market - to po prostu coś na wzór hurtowni przypraw. Przeróżne przyprawy w wielkich workach. Mam wątpliwości czy choć połowę z nich znam. Za to zapach... cudowny. Kompletna mieszanina wszystkiego. Nie da się opisać jak był wspaniały. Trzeba to samemu poczuć. Szkoda, że nie można zapachu zamknąć do słoika.

Momentem chyba najbardziej chwytającym za serce była sytuacja, gdy rikszarz zawiózł nas pod jeden ze sklepów prosząc, abyśmy weszli. Opieraliśmy się, bo nie mieliśmy zamiaru wydawać więcej pieniędzy. Ale gdy powiedział, że nie musimy nic kupować. Mamy tylko wejść. On za to dostanie paczkę ryżu. Do tego złożył ręce jak do modlitwy i te jego "please, please, please" zwaliło nas na kolana. Weszliśmy. Sklep jak na Indie bardzo ekskluzywny, klimatyzowany. Sprzedawca przypominający Mario Brosa zaproponował herbatę. Wypiliśmy. Strasznie mi nie smakowała. Z jakąś przyprawą. Dziś wiem, że była z kardamonem i jest moja ulubioną. :)

Spacerując wieczorem po mieście podziwialiśmy plątaninę niekończących się metrów kabli pozawijanych przy słupach energetycznych jakiegoś szalonego elektryka. :)

Hindusi z sympatią się odnoszą do białych. Dzieci podbiegają i proszą, żeby im zrobić fotkę z nami. Śmieszne jest to, że to na naszych aparatach zostają te zdjęcia. Ale mają z tego wiele radochy.

Z rzeczy tych niefajnych w Indiach to śmieci. Wszędzie śmieci rzucone gdzie popadnie. Może kiedyś się to zmieni, ale pewnie nie prędko. No i sprawa kolejna: bieda, żebractwo.

Niedaleko Kochi są przepiękne rozlewiska Kerali. To był jeden z moich celów jadąc do Indii więc trzeba było je zobaczyć. Więc plan na następny dzień to:  Rozlewiska Kerali





Delhi - "przelotem"

Ludzie mówią, że w Indiach śmierdzi, a hindusi to brudasy. Stojąc na olbrzymim lotnisku nie czułam żadnego smrodu. Czasami zawiało ledwie wyczuwalną stęchlizną. Ale przy tamtejszym klimacie i wilgotności powietrza myślę, że to nic dziwnego. A że mam bardzo dobry węch pewnie 95% ludzi w ogóle tego nie czuje.

Odebraliśmy bagaże, pospacerowaliśmy po lotnisku i trochę rozejrzeliśmy się na zewnątrz zastanawiając się co robimy dalej. Na ulicach przemieszczała się masa samochodów mimo środka nocy robiąc straszny hałas klaksonami. Czy oni tak fatalnie jeżdżą, że każdy na każdego trąbi?

Spacerując widziałam jak się na przyglądają tubylcy.

Wymyśliliśmy, że polecimy na sam dół Indii. Do Kochi. A że mieliśmy tylko trzy tygodnie na zwiedzanie, a odległość była duża, postanowiliśmy lecieć tam samolotem. Plan był taki, że później będziemy zwiedzać Indie przemieszczając się z miasta do miasta ku górze do Delhi.
Wybraliśmy nasze pierwsze pieniądze i kupiliśmy bilety na lot do Kochi.
Lotnisko olbrzymie. Podobało mi się chodzenie po "przyspieszaczach". Na pierwszy rzut oka uderzyło mnie to, że każdy centymetr lotniska jest pokryty dywanem.

Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że w Delhi była gęsta mgła, przez co nasz samolot był opóźniony o 4 godziny. Myślałam, że się wścieknę. Po dwóch dobach bez snu byłam tak zmęczona, że snułam się po lotnisku ze spuszczoną głową z ciężkim plecakiem na ramionach. O niczym innym nie marzyłam jak o położeniu się spać, gdy nagle... wypatrzyłam rzędy leżanek. Za wiele nie myślałam. Powiedziałam, że może się dziać, co chce ja idę spać. Leżanki nie były zbyt wygodne dla pozycji embrionalnej. Przykryłam się kurtką i zasnęłam. Po jakiejś godzinie obudził mnie mały biały samochodzik, którym jeździła obsługa lotniska. Drugi raz nie udało mi się zasnąć. 

Siedzieliśmy na ławkach w oczekiwaniu na odlot. Widziałam, że patrzy się na nas jakiś białas. Czułam, że nas zaczepi. Zagadnął jak się mijaliśmy. Andreas – Austriak. I tak polecieliśmy razem  do Kochi.

Indie - wstęp do podróży

Ten wyjazd długo planowaliśmy. Nie mogliśmy się ostatecznie dogadać co do daty wyjazdu i powrotu. Szukaliśmy również jakiegoś lotu za rozsądne pieniądze. Zwykle cena wahała się od 2000 do 2500zł. W końcu znalazł się wylot z Pragi za 1848,50zł w obie strony. Data wylotu ustalona na 21 lutego do 15 marca. Termin był idealny – na przełomie dwóch miesięcy. Tak jak chciałam.
Trzeba było zaszczepić się na 7 różnych bakterii. Załatwić wizę. Zrobić spis rzeczy, które należało ze sobą zabrać.
Tak się nie mogłam już doczekać wyjazdu, że czas mi się wlókł w pracy niemiłosiernie. Jakoś do końca trudno było mi uwierzyć, że polecę na inny kontynent. Do Indii.

W końcu nadszedł dzień wylotu.
Ja oczywiście podeszłam do tego lajtowo. Zamiast siedzieć w domu i się pakować, przyszłam do pracy na popołudniu, żeby odpracować 4 zaległe godziny. Znajomi stukali się palcem w głowę. :)
Wylot mieliśmy 21 lutego o godzinie 8:55 z Pragi. Już o 2:00 wyjechaliśmy z domu. Gdzieś po około czterech godzinach byliśmy na lotnisku. Było nieco jeszcze za wcześnie na zdanie bagażu więc wypiliśmy po kawie czekając na odprawę.

Z Pragi do Kijowa wylecieliśmy zgodnie z planem. Na miejscu byliśmy o 11:55. Tam kilka godzin błąkania się po lotnisku do 17:15 ich czasu. Mróz był duży. My, białasy ubrani w ciepłą odzież odróżnialiśmy się od ciemnoskórych, którzy dreptali w japonkach i cieniutkich, przewiewnych strojach. To był taki przedsmak tego co miało nastąpić.
W Delhi byliśmy o godzinie 2:55 nad ranem czasu indyjskiego.
Lecąc kilka godzin wielkim samolotem zamiast się zdrzemnąć i nadrobić straty, siedziałam z szeroko otwartymi oczami obserwując niezmęczenie wielki monitor, na którym były wyświetlane informacje o pogodzie, wysokości, czasie itp. Spać mi się nie chciało. Już nie mogłam się doczekać kiedy moja stopa stanie na innym kontynencie. :)
-----------------------------------

Zaleca się szczepienia na:
Wirusowe zapalenie wątroby A
Wirusowe zapalenie wątroby B
(inaczej żółtaczka A i B - pokarmowa)
meningokokowe zapalenia opon mózgowych
polio
tężec
błonica
dur brzuszny
malaria - na to nie ma szczepionki, są tabletki. Ja sobie odpuściłam. I nadal żyję. :)