Do Munnaru doga była długa i żmudna. Na transport wybraliśmy autobus bez szyb. Nie ma szyb, jedynie spuszczane żaluzje. Żaluzje swoją rolę spełniają dopiero w nocy, kiedy powietrze jest chłodne, a dostający się pęd powietrza wychładza dość mocno wnętrze. Kierowca jak i jego koledzy, czego mogłam doświadczyć nie raz w ciągu naszej podróży, jechał szybko ścinając zakręty. Przed każdym jednak dawał sygnał urządzeniem przez nas nazywanym trąbiałką. Do dziś nie wiem, po co montują w pojazdach dodatkowy sygnał dźwiękowy. W każdym razie kierowca jechał jak szalony. Momentami bałam się, że zginiemy w zderzeniu czołowym z innym pojazdem. Dobrze, że w ubezpieczeniu mieliśmy zagwarantowaną bezpłatną podróż zwłok do kraju. ;) W nocy zrobiło się zimno i wiatr smagał nas po odkrytych ciałach. Zmarzliśmy potężnie. Kierowca był zaopatrzony w gruby zimowy szal, który wydobył ze schowka. Zawiązał go sobie wokół głowy zakręcając na szyi. Przez szaloną jazdę kierowcy z wielkim trudem dostaliśmy się do naszych bagaży leżących jakieś 1,5 przed nami. Za śladem kierowcy też ubraliśmy się cieplej.
Sytuacja, która mnie dziś śmieszy a wcześniej oburzała to fakt wyrzucania śmieci przez okno. Trzymałam różne resztki pożywienia w małej papierowej torebce. Kasjer, tak nazwę kolegę kierowcy, który sprzedawał bilety za przejazd, pokazał mi, żebym wyrzuciła pakunek przez okno. Opierałam się, bo jakoś tak było mi głupio zaśmiecać drogi, ale w ostatecznym rezultacie zrobiłam to. Potem się za to ganiłam, że nie muszę naśladować tych śmieciarzy.
Po kilkugodzinnej jeździe dostaliśmy się na miejsce o godzinie 23:00. Wskoczyliśmy do pierwszej lepszej motorikszy i daliśmy zawieźć się do hotelu. Zostaliśmy w nim tylko jedną noc, ponieważ był dość drogi a o luksusach powiedzieć raczej nie można było. Ciepła woda była do godziny 22:00 więc można było pomarzyć o wieczornej gorącej kąpieli, aby rozgrzać zmarznięte ciała.
Umówiliśmy się z rikszarzem, że nas obwiezie po okolicy następnego dnia. Słono sobie kazał zapłacić - 700 rupii. Porównując, syty obiad można zjeść za 100-200rs, śniadanie 50-100rs. 100 rupii to jest jakieś 6-7 złotych.
Rano wyszliśmy odpowiednio wcześniej, żeby zdążyć zjeść śniadanie. Zamówiłam sobie omlecik! W końcu nasze, europejskie jedzenie!!! Jakaż radość mnie ogarnęła. Miałam już dość kuchni indyjskiej zważywszy na ich specyficzne przyprawy. Nauczyłam się bardzo szybko znaczenia jednego słowa "masala" jest to jakiś rodzaj mieszanki przypraw, niekoniecznie przypadający nam do gustu.
OGRÓD BOTANICZNY
Zdjęć mam mało z ogrodu, ponieważ nagrywałam wszystko na kamerę. Cóż, ogród w stylu palmiarni tyle, że pod gołym niebem. Niewielka jego część była zadaszona, gdzie można było zakupić w doniczkach różne okazy kwiatów, krzewów, sukulentów. Kwiaty były dość ciekawe, ze względu na klimat jaki tam panuje.
POLA HERBACIANE
Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że krzewy herbaty tak pięknie wyglądają porastając góry. Widok wart zachodu. Na polu akurat trwała praca zbioru herbat, więc mogłam zobaczyć pracę kobiet i mężczyzn parających się ścinaniem. Pracownicy ścinali tylko te jasnozielone listki z czubków krzewów specjalnym przyrządem, gdzie następnie przesypywano je do dużych zbiorczych worów i wywożono do fabryki.
Kobietom nie przystoi pracować razem z mężczyznami, więc jedni pracowali po jednej stronie zbocza, drudzy po przeciwnej.
DRZEWO MIODOWE
Nie wiedziałam, jak rozumieć tę nazwę. Okazało się, że na wielkim drzewie przyczepione są wielkie ule, z których czerpany jest miód. Tak potężnych uli nie widziałam nawet na filmie przyrodniczym. Nie chciałabym się spotkać z jedną wściekłą pszczołą z tego ula. Albo być pokąsaną za podkradanie miodu. :)
Taki miodek można było kupić od rodziny, która go sprzedawała. Nie kupiłam. 1 litr miodu plus szkło ma swoją wagę, a ja musiałabym to dźwigać przez następne 3 tygodnie przemierzając całe Indie. Jedynie spróbowałam jak smakuje. Nie powiem, jest dobry, ale smakuje jak... miód. :)
Ojciec rodziny powiedział, że kolekcjonuje waluty obcych krajów, więc dałam mu to co miałam w portfelu począwszy od 1 grosza kończąc na 2 złotówce. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i następny punkt zwiedzania.
JEZIORO
Zanim tam dotarliśmy wykupiliśmy bilety na przejażdżkę na słoniach. Kolejny mój cel osiągnięty!
Rozciągający się wokół jeziora krajobraz był godny podziwu. Szpeciły go tylko walające się wszędzie śmieci. Strasznie rażący widok. Dużo było tam hinduskich turystów. Znajduje się tam hala handlowa, gdzie można zakupić herbatę, kadzidła, mydełka, pamiątki, perfumy i inne cuda. Kupiłam kawę w ziarnach i herbatę… w liściach ;). Zwiedziliśmy tamę - nic szczególnego i pobliskie stragany. Napiłam się też ichniejszej herbaty z mlekiem, przed którą się broniłam. O dziwo, bardzo mi smakowała. Inna niż bawarka, którą miałam okazję pić nie raz. Z czystej ciekawości próbowałam też opalanej kukurydzy. Dosłownie. Nabitą na drut kukurydzę gość opalał przez 2 - 3 minuty bezpośrednio nad ogniem. Jak sczerniała, to czarne zeskrobał nożem, posmarował jakimś mazidłem, w którego skład wchodziło chili i... może cytryna. Nie powiedziałabym, że było to dobre. Twarde, mączne. A jak zęby wyglądały. :) Nie dałam rady tego zjeść, więc po kilkunastu gryzach wyrzuciłam do UWAGA! worka na śmieci - tak, jedyne chyba miejsce w Indiach, gdzie było nieco Europy. ;)
JEZIORO II
Nie pamiętam nazw tych jezior (jak sobie przypomnę to dopiszę). To drugie było usytuowane między górami. Aby do niego dojść trzeba było przejść przez las dość ciekawych drzew (patrz galeria). Niewielki teren do chodzenia i niewiele do zwiedzania, więc szybko poszło.
ANAMUDI (najwyższy szczyt poł. Indii - 2695m n.p.m)
Szkoda, że nie mogę wpisać tej góry na listę zdobytych szczytów do książeczki potwierdzeń PTTK. :) Ech! Byłoby punktów… :)
Wdrapaliśmy się tam, ale widoki były marne, ponieważ góry spowijała gęsta mgła. Spotkaliśmy zwierzaka, którego nazwa nie zapisała się na stałe w głowie. Łamałam sobie język, żeby wymówić jego nazwę po hindusku. Zdjęcie jego można zobaczyć w galerii.
Warte wspomnienia jest również "niebieskie drzewo" - nie ma żadnych liści tylko masa niebieskich kwiatków. Z daleka wyróżnia się swym kolorem.
Trzeba było również wpasować się w drzewa herbaciane celem "zmierzenia ich wzrostu" oraz uwiecznienia tego faktu na zdjęciach.
PUNKT WIDOKOWY NAD JEZIOREM
Nic szczególnego w porównaniu do reszty atrakcji. Ot, jezioro i punkt widokowy nad którym na chwilę się zatrzymaliśmy, aby popodziwiać.
PRZEJAŻDŻKA NA SŁONIACH
Długo wyczekiwana przeze mnie chwila. W końcu miałam możliwość dosiąść słonia. Na zwierzaka wchodzi się ze specjalnego podestu na wysokości ok. 3m. Podstawiono słonia, więc chciałam na niego wsiąść, a on... sobie poszedł! :)) Wszyscy hindusi się śmiali. Sprowadzono słonia ponownie, wsiadłam na niego i ruszyliśmy.
Powiem tak: ekscytacja moja była wielka przed jazdą. Gdy już to miałam w garści wyleczyłam się z jazdy na słoniach do końca życia. Jest to nie humanitarny sposób na zarobek. Dupsko mnie bolało, bo siedziałam na jego łopatkach i czułam każde jego stąpnięcie. Poza tym, bolał mnie... rozkrok. :) Źle we dwoje siedliśmy - do jednej przegródki. 45 minut ciągnęło się w nieskończoność. Tak już chcieliśmy zsiąść, że w życiu byśmy się nie kapnęli, że zapłaciliśmy za 45 minut, a jeździliśmy zaledwie 15. Nasz rikszarz się kapnął i poszedł wyjaśniać sprawę. Ja zadowolona siedziałam na słoniu i z koszyka za dodatkowe 100 rupii karmiłam słonia owocami. Wściekałam się, że gdzieś polazł zamiast robić mi zdjęcie jak karmię zwierzę. Po czym się okazało, że będziemy jeszcze jeździć przez następne 30 minut po tym paskudnym lesie.
Z ciekawości dotknęłam skórę zwierzęcia. Musiałam sprawdzić czy rzeczywiście jest tak szorstka, na jaką wygląda. Dotknęłam głowy, bo miałam ją na wyciągnięcie ręki. Skóra jest rzeczywiście strasznie twarda, chropowata i porośnięta rzadką, krótką szczeciną, która nieprzyjemnie kłuje.
Dziś oglądając zdjęcia nadal mi szkoda tych biednych zwierząt. Na grzbiecie mają zarzuconą jakąś szmatę, na którą z kolei jest nałożony gruby materac. Na tych warstwach założone jest metalowe "rusztowanie", które służy za siedzisko. Czułam na ręce gorące powietrze dobywające się spod materaca i widać było wilgotne ciało. Słonie jak tylko mogą to się na chwilę zatrzymują wykorzystując nieuwagę poganiacza, który jak tylko zauważy, że zwierzę się "obija" krzyczy coś w swoim języku i kijem smaga po nogach poganiając. To, co jeszcze zauważyłam, to niewielkie ranki na uszach. Nasz słoń miał jedno ucho przyblokowane metalowym rusztowaniem, więc starałam się je uwolnić, ale było zbyt duże i twarde. Musiałam się wykłócić z poganiaczem, żeby je sam wyciągnął. Zrobił to bo chyba wiedział, że inaczej nie odejdę. :)
Na koniec dnia pojechaliśmy na zachód słońca. Był niezbyt sprzyjający dzień i zachód nie był zbyt widowiskowy. Napiliśmy się herbaty i zjedliśmy Lay’sy. Mieliśmy dość jak na jeden dzień. Późnym wieczorem byliśmy w pokoju głodni i wyczerpani.
Następnego dnia wiedziona doświadczeniem ubrałam buty trekingowe, bluzę, dżinsy i kurtkę. Dwa dni marznięcia było wystarczająco jak dla mnie.
Zaczęło się od bólu gardła.....
PARK KRAJOBRAZOWY
To był pierwszy przystanek, gdzie są piękne góry, masa zieleni, krzewy herbaty.
WODOSPAD LAKKAM
Największy z nich był niestety nieosiągalny, ponieważ zamknięto rezerwat. Spływało mało wody, co było widać z daleka, ale był okazały. Pojechaliśmy za to na mniejszy, gdzie można było poskakać sobie po kamieniach osadzonych w wodzie i porobić masę fotek. Główną atrakcją byli kąpiący się tam młodzi, półnadzy tubylcy. ;) Nieco mnie to zdziwiło, bo z reguły się skurczybyki nie rozbierają. :)
SANDAŁOWY LAS
Mieści się w innym stanie. Wywiezienie choćby drzazgi z takiego drzewa jest surowo karane. Drzewa te tak cudownie pachną, że uparłam się, żeby mieć kawałek na własność. Przewodnik był tak miły, że schował je do kieszonki koszuli i wziął, w razie czego, kradzież (?) na siebie.
I te małpy. Pierwszy raz widziałam tyle małp na wolności. Biegające po ziemi, skaczące po drzewach. Wszędzie małpy jednej odmiany.
OGRÓD PRZYPRAW
Za odpowiednią opłatą za wstęp dostaliśmy przewodnika, który oprowadzał nas po ogrodzie pokazując poszczególne przyprawy jak wyglądają, pachną, jak się nazywają. Opowiadał, do czego się je używa, jak zbiera. Rozgniatał w dłoni liście podtykając pod nos, żeby poczuć zapach, rozłupywał owoce celem pokazania jego wnętrza. Opowiadał o każdej przyprawie. Miałam okazję zjeść czerwonego banana prosto z drzewa. Różnica bardzo subtelna. Dowiedziałam się na przykład, że pieprz rośnie w długich kiściach, zerwany obsycha i sam odpada. Nie trzeba go oddzielać od części zielonej ręcznie.
FABRYKA HERBATY
Pojechaliśmy do fabryki herbaty zobaczyć jak odbywa się jej "produkcja". Szkoda, że nie można było robić zdjęć... Oprowadzono nas po wnętrzach fabryki urozmaicając zwiedzanie opowieściami: historią herbaty, jej metodami produkcji itp.
Widzieliśmy jak herbata jest siekana przez wielką maszynę, potem suszona, gdzie efektem końcowym jest przewożenie jej do innej części miasta, gdzie zostaje pakowana. W sklepie firmowym kupiłam chyba łącznie ze 3 kilo herbaty o różnych smakach. Na końcu rikszarz zaprowadził nas do punktu, gdzie częstowano świeżo parzoną herbatą cytrynową. Była wyborna. Dowiedziałam się, że aby uzyskać smak cytrynowy dodają do czarnej herbaty siekane liście cytryny. Efekt w pełni zadowalający. :)
OGRÓD BOTANICZNY
Ogród bardzo zadbany, czysty. Przechodzące nieopodal cztery hinduski widząc mnie cieszyły się na widok mojej bladej gęby. Koniecznie chciały sobie zrobić ze mną zdjęcie. Jak do nich podeszłam uściskały mi rękę bardzo serdecznie... hmm... potem zaczęły dotykać moja skórę / sprawdzając czy jest taka sama jak ich? Bardzo sympatyczne zjawisko. :)))
KOLACJA
Wieczorem udaliśmy się do miasteczka obok na kolację. Zjedliśmy zupę z garkuchni. Była dobra aczkolwiek pikantna. Miseczka była malutka i na nasz apetyt było mało, więc zainstalowaliśmy się w jednej z restauracji. Długo zastanawialiśmy się, co wybrać z menu, ponieważ nazwy nam nic nie mówiły. Poszczególne pozycje na karcie dań opisywał i polecał nam jeden chłopak, do którego stolika się przysiedliśmy. Tłumaczył, że do każdej potrawy, a wszystko wygląda jak gęsty sos tylko różni się kolorem, trzeba wziąć to ichniejsze pieczywo - placek. Nazywają je ciapata.
To był nasz ostatni dzień w Munnarze. Czas na Goa. Nad morze!