czwartek, 2 maja 2013

Naddniestrze - dziki zachód Europy (Tyraspol)

Tyraspol (rum. Tiraspol) - miasto na terenie Mołdawii. Stolica samozwańczego państwa Naddniestrzańskiego od 1991 roku. Jest to duże miasto, bo drugie co do wielkości w Mołdawii.

Bardzo chcieliśmy zobaczyć to państwo i zobaczyliśmy. Najwięcej wrażeń wywieźliśmy właśnie stamtąd. Jest to kraj bez suwerenności, ale ma swój rząd, swoja własną walutę, milicję. Dostaliśmy się tam marszrutką. Dojechaliśmy do granicy. Na granicy mołdawskiej przejechaliśmy tak gładko, że nie zauważyłam kiedy się to stało, natomiast cyrki zaczęły się na przejściu naddniestrzańskim.
Siedzimy sobie spokojnie w marszrutce patrząc na umundurowanych przez okno. Nagle mołdawiacy zaczęli na nas pokazywać palcem i coś mówić. Wysiadł tylko kolega dowiedzieć się o co chodzi, bo zna w miarę dobrze rosyjski. Za chwilę ci sami pasażerowie zaczęli pokazywać nam ręką, żebyśmy również wysiedli. Wysiedliśmy bez dyskusji nie wiedząc o co chodzi. Myślałam, że może celni chce zobaczyć nasze paszporty, a tu się okazuje, że za nami lecą bagaże z nyski, drzwi się zamykają, a nyska odjeżdża. Naiwnie pomyślałam, że poczekają na nas za przejściem granicznym, ale niestety, pojechali sobie w siną dal. Zdążyłam tylko powiedzieć: „Oni nam uciekli!”. Celnik powiedział, że to normalne. Hm…
Podeszliśmy do drewnianej budki i ustawiliśmy się w kolejce wypełniając wcześniej kartę pobytu: kto jedzie, dokąd, w jakim celu, gdzie będzie mieszkał itd. Trzeba to trzymać do wyjazdu. Po dopełnieniu wszystkich formalności w końcu stanęliśmy na ziemi naddniestrzańskiej. Musieliśmy poczekać na autokar, żeby nas zawiózł do Tiraspola.
Dziwny kraj. Miałam dolary i chciałam je wymienić na ichniejszą walutę. Babka z kantoru nie chciała mi wymienić bo miał jedną zmarszczkę (zgniecenie). Jakże byłam wściekła. Powiedziałam, żeby spadała na drzewo wiedząc, że i tak mnie nie rozumie. Poszłam do innego kantoru 100m dalej, gdzie dokonałam szybkiej wymiany. Drugim takim zdarzeniem, o którym warto wspomnieć to wieczór, gdzie zwiedzając miasto podeszliśmy pod wysoki budynek. Pstryknęłam zdjęcie. Nagle z budynku wyszedł umundurowany i powiedział, że jest to budynek rządu i nie wolno robić zdjęć. Ups! Ale fota jest (można zobaczyć ją w galerii zdjęć). Może nie należy do najlepszych ale ku pamięci coś tam wyszło. :-) Usiedliśmy w jednej restauracji przy stoliku pod chmurką zamawiając mołdawskie piwo i ich narodowe jedzenie, mamałygę. Proponuję spróbować, ale ostrzegam, że nie należy spodziewać się rewolucji smakowych.
Zwiedziliśmy tyle, na ile na czas pozwolił. Najlepsze jest tam to, że wszędzie towarzyszy przechodniom sierp i młot. Na flagach, na wystawach, na pieniądzach i na reklamach świetlnych. Tego ostatniego musiałam zrobić zdjęcie (patrz galeria zdjęć). Warto również zaznaczyć, że na każdym roku siedzi umundurowany milicjant czy jakiś wojskowy pilnując porządku. Ceny są przystępnie niskie. Zakwaterowaliśmy się w hotelu rodem z PRLa. Spotkaliśmy tam Polaków, którzy wybrali się na wycieczkę rowerową po Mołdawii i okolicach. W hotelu pani wydała jakiś świstek i poinformowała, że z tym i z tym z granicy mamy udać się do Urzędu Registracyjnego przed wyjazdem. Tak też zrobiliśmy bo baliśmy się, że nas nie wypuszczą albo będą kazać płacić. Urzędu Registracyjnego szukaliśmy trochę. Jest schowany w uliczkach i jeszcze w podwórku za innym budynkiem. Wypełniliśmy kartkę formatu A4 znowu zwierzając się z tego, gdzie się było, co widziało itd. Cały dokument jest napisany cyrylicą więc uprzejmi mołdawiacy nam pomagali to wypełnić. Komplet dokumentów (z paszportem) kładzie się na parapecie małego okienka. Po jakimś czasie okno się otwiera, mundurowy bierze dokumenty, szybko porównuje twarz ze zdjęciem z paszportu i okno się zamyka. Cos tam sprawdza przez czas jakiś. Okno na powrót się otwiera i podbite dokumenty są oddawane. Oczywiście trzeba swoje odstać w kolejce.
W Mołdawii można bez registracji być 72 godziny. A odwiedzając Naddniestrze godziny biją, ponieważ Mołdawia nie uznaje Naddniestrza. Stąd ten cały cyrk.
Ale to trzeba zobaczyć. Nie da się opisać jakie emocje przy tym są. Powiem tylko tyle: skrajnie różne. :-)

Z Tiraspola do Kiszyniowa udaliśmy się marszrutką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz