wtorek, 3 stycznia 2012

Sywester na Ukrainie / Lwów

Jadąc na Ukrainę można się cofnąć do czasów PRLu. Chociaż między tym, co widziałam w moim ostatnim pobycie pod koniec maja 2009 roku a teraz widać kolosalne zmiany - na lepsze. Ale o tym dalej.

Dojazd jest dość prosty. Pociągiem do Przemyśla stamtąd nyską za...! 1 złoty pod samą granicę. Na granicy oczywiście trzeba nastać się na obu przejściach, przy dobrych wiatrach, ponad godzinę. Bardzo dużo tam ukraińskich przemytników, którzy kursują po kilka razy dziennie z polskim towarem. Spod granicy jedzie autobus do samego Lwowa za 22 hrywny. Kurs walut przy granicy jest mniej korzystny niż w samym mieście, także jak już trzeba wymienić to minimum. Mnie się ostało 50UAH po poprzedniej wizycie, więc wymiany nie robiłam. Do Lwowa dojechaliśmy autobusem do końcowego przystanku. Wysiedliśmy koło Dworca Głównego. Dworzec wart zwiedzenia. Nie powiem, robi wrażenie.

Nocleg mieliśmy wcześniej zarezerwowany przez Internet. Umówiliśmy się z właścicielem lokalu, w domu towarowym „Skrynia” skąd miał nas zabrać do naszego noclegu. Po drodze mijaliśmy targ z choinkami i różnymi ozdobami. Święta Bożego Narodzenia u protestantów przypadają pomiędzy dniami 6-8 stycznia.

Właścicielem mieszkania był Gienek i jego mama Aniela. Ludzie nadzwyczaj przesympatyczni. Na powitanie pani uraczyła nas pysznymi ciastami i okropnym kompotem z suszu. Ku ścisłości – ja go nie znoszę, bo mam wrażenie, że w wodzie wykąpano kiełbasę i podano, jako kompot. :)

Przez całe dnie szwendaliśmy się po mieście. Zaglądaliśmy do różnych sklepów. Jednym wartym uwagi, jest sklep znajdujący się w centrum miasta, który oeruje artystyczne wyroby z czekolady. Co za czekoladowe wariacje! Można przypasować czekoladowy prezent prawie każdej możliwej profesji czy hobby. Ceny są niestety adekwatne do oferowanych produktów.

Zwiedziliśmy kościoły, synagogi, cmentarz Orląt Lwowskich, Kopiec Unii Lubelskiej, pomnik Nikifora, Operę.
Nie jestem w stanie zliczyć lokali, w których byliśmy. Przez pierwsze dwa dni chodziliśmy do restauracji tylko w jednym celu – coś zjeść. (Z zup polecam barszcz ukraiński i solankę.) Potem, aby nie marznąć i nie wracać jeszcze do domu szwendaliśmy się od lokalu do lokalu. Co restauracja to co innego zamawialiśmy: desery, ciasta, napoje, piwo, kawę, zupy i drugie dania. Chodziłam najedzona i napita jak bąk. :)
Ostatniej nocy byliśmy świadkami bijatyki w jednym z lokali. Prało się kilku kolesi najpierw wewnątrz lokalu potem na zewnątrz. Dziewczynie też się przy okazji oberwało. Widziałam jak leci najpierw ona a za nią jej długie włosy. Na ulicy dwóch kopało jednego po twarzy, głowie, brzuchu, gdzie popadło. Uch…. Co za niemiłe wspomnienie.

Godzinę „zero” spędziliśmy na Rynku, gdzie odbywał się lwowski jarmark świąteczny. Potem pomaszerowaliśmy do restauracji „Czekolada”, gdzie bawiliśmy się do późnych godzin nocnych. O godzinie 1:00 czasu Ukraińskiego w Polsce wybija „północ” więc zamówiliśmy szampana, za bagatela 100UAH. Barman pilnował czasu spoglądając co chwilę na zegarek, żeby o pełnej godzinie otworzyć nam szampana. W tym czasie dawał swój popis przerzucaniem, obracaniem, kręceniem butelek z alkoholem. Nieźle mu to wychodziło. Nagrodziłyśmy go oklaskami. :)

Wracaliśmy do Polski tak samo jak przyjechaliśmy. Autobusem spod Dworca Głównego, przejście przez granicę na piechotę, nyską (już droższą) do Dworca PKP. To, co się dzieje na granicy trzeba samemu doświadczyć. Ukraińców jest najwięcej. W 99% a może 100% to przemytnicy. Targają (dosłownie) na Ukrainę mięso, wędliny, nabiał – tyle udało mi się wypatrzeć. Widziałam, jak jednemu się przechylił się wózek i wypadły żeberka na ziemię. Gdzie jest sanepid, pytam się? Miał awarię wózka, na którym to targał. Uch!!
Ludzi było łącznie kilka setek. Tyle czasu już to robią, że wypracowali sobie pewien system. My nieświadomi po przejściu przez granicę Ukraińską powoli zbliżaliśmy się ku masie ludzi czekających na przejście na stronę polską, gdy nagle jakaś stara Ukrainka zaczęła na nas krzyczeć, że mamy „tutaj stanąć”, wskazując palcem miejsce. Popatrzyłam na nią jak na debilkę i szłam dalej. Znajomi zrobili dokładnie to samo. Ona jeszcze bardziej zaczęła się wydzierać „gdzie idziecie?!”. Już byłam zła, że jakaś stara baba na mnie krzyczy i każe mi robić coś, co dla mnie jest niezrozumiałe i jakim prawem mi mówi co mam robić! Po którymś razie padła z moich ust odpowiedź „do dupy” i poszłam dalej. :) Agnieszka powiedziała, że nie rozumiemy, a ona nazwała nas „głupie”. Wręcz bezsensem było dla mnie stanie jakieś 30 metrów od innych. Po co tak wielka odległość? Po wnikliwej obserwacji okazało się, że ustawiają się w właśnie takie kilkudziesięcioosobowe grupy. I najpierw po otwarciu bramki biegnie z krzykiem i co sił w nogach pierwsza grupa, druga biegnie za nimi licząc, że może się uda kilku osobom wcisnąć również. Pracownik Straży Granicznej musi mieć dość siły, żeby tą bramkę zamknąć. Masakra! :)

Muszę tutaj podziękować w imieniu naszej szóstki Pani Anieli za pyszne ciasto, które spakowała nam na drogę. Opieraliśmy się, ale naprawdę się nam przydało na granicy, gdzie musieliśmy niestety stać kilka godzin. Było zimno i wietrznie. Byliśmy już głodni i zmarznięci, a ciepła kawa z termosu i to pyszne ciasto (nie pamiętam już nazwy grrr...) to jak dar z nieba. Ile energii i radości odzyskaliśmy. :))

Porównując to, jak było w 2009 roku a jest teraz, to zmieniło się dużo bardzo radykalnie. Już nie ma barów, w których jest sól na brudnych spodeczkach, śmierdzących toalet, barów wyglądam przypominających czasy polskiego PRL-u, nierównych, dziurawych chodników.
Ech… gdzie się podział tamten klimat…?
Dziś jest tam tak, jak w innych miastach Europy. Lokale zaczęły być bardziej ekskluzywne, kolorowe, jedzenie ładnie podane. Zabytkowa architektura wyremontowana i pięknie podświetlona.
Ceny są znacznie wyższe, choć nadal dla nas jest jeszcze tanio.

Propos pieniędzy, to spokojnie wystarczy wymienić 200zł i przy wstępach do zabytków, poruszaniu się komunikacją miejską oraz żywieniu w restauracjach powinno jeszcze zostać. Mowa o czterech dniach pobytu.